Taurusem II w poprzek Europy. To trwało 6 lat.
1999-2004 r. Z Emmerich nad Renem do Marsylii
Wszystko zaczęło się bardzo dawno. Był rok 1992. Nasza, założona jesienią 1989 roku dwuosobowa
firma, funkcjonująca zresztą do dziś, zaczęła wreszcie przynosić skromne dochody. Po raz pierwszy stać nas było na weekend w Paryżu, gdzie pojechaliśmy swoim samochodem. Przez dwa pełne dni zwiedzaliśmy miasto pieszo i metrem, od Łuku Triumfalnego po Luwr i Plac Bastylii. Przechodząc z Luwru przez Sekwanę mostem Pont des Arts zobaczyliśmy nabrzeże portu des Saints-Pères przy Quai de Conti. Akurat z jednej z barek wyszła zwiedzać miasto para w naszym wieku. My byliśmy zmęczeni, zziajani i nieprzytomni od wielogodzinnego chodzenia w upale i zaduchu miasta. Oni wyglądali świeżo i na luzie. Wtedy w duchu podjąłem decyzję, że tak będziemy zwiedzać Europę!
Ten moment zdecydował o prawie całym naszym dziesięcioleciu…
Uwaga: wiele zdjęć w tym tekście ma niską rozdzielczość. Są to zwykle skany starych zdjęć lub nieco poprawione klatki analogowego wideo. Takie to były czasy…
Pierwszym krokiem był oczywiście kurs motorowodny. Wtedy trwało to pół roku. W staraniach bardzo mi kibicowali przyjaciele, żeglarze wiatrowi. W owych czasach było tak, że każdy kto pływał na zwykłej żaglówce z silnikiem musiał mieć, obok żeglarskiego, patent motorowodny. Do łódki była jednak jeszcze daleka droga. Po pierwsze, po drugie i po dalsze brakowało pieniędzy. Z każdym rokiem był jednak lepiej. Najpierw kupowaliśmy małe, stare i tanie motorówki. Cechą takich łódeczek jest to, że w przeciwieństwie do samochodów nie starzeją się wcale i mogą służyć lata.
Patent, czapka kapitańska i motorówki, od których zaczęliśmy – Kasia (2,5 m) i Rybitwa (4,7 m). Są one nadal produkowane, od 70-ciu prawie lat. Od początku na tych maleństwach zakładałem dumnie czapkę budząc niemałe zdziwienie na wodzie
Nie było jednak wątpliwości, że na drogi wodne Europy jednostka musi być większa, było można w niej mieszkać. Znalazłem ogłoszenie w Życiu Warszawy. Tylko dwa słowa:
motorówki montuję. Zadzwoniłem i przedstawiłem moje plany. Mój rozmówca, pan Krzysztof Masiak z Klarysewa już prowadził początkujący biznes motorowodny i także myślał o hausbootach, czyli motorowych jachtach mieszkalnych. Przyjął zamówienie i sprowadził do Warszawy surowy 8-metrowy kadłub łodzi motorowej ze stoczni pod Gdańskiem do zabudowy według mojego szkicu. Wyglądało na to, że łódka, nazwana przeze mnie Taurus (czyli
Byk w łacinie) będzie ciasna, ale na pewno 4 osoby zmieszczą się na niej ze spaniem. Budowa szła szybko, opłacałem ją w małych ratach, z comiesięcznych zarobków. Wreszcie, jeszcze w stanie z niewykończonym łódka była gotowa do prób na wodzie, które odbyliśmy na Zalewie Zegrzyńskim. Już po kilku minutach okazało się niestety, że zaproponowany przez konstruktora, a zaakceptowany przez mnie nowoczesny napęd strugowodny jest zupełnie nieprzydatny do mojej planowanej podróży.
Działanie strugowodnego napędu jachtu motorowego
Napęd taki nadaje się bowiem do szybkiego pływania na otwartych wodach, na przykład jezior, a nie po wąskich torach żeglugowych rzek czy kanałów. Steruje się dyszą, wylotem wody. Gdy silnik ma małe obroty, a tak zwykle jest na kanałach, jacht nie ma sterowności i kręci się w kółko. Pan Krzysztof Masiak z klasą zwrócił mi całość wpłaconych środków, miał już chętnych na
Taurusa. Solidny gość – do dziś prowadzi
biznes szkutniczo-motorowy.
Ja miałem problem od nowa. Jak zwykle pomógł internet. Najpierw ustaliłem pożądany wzorzec mojej łodzi – 9-metrowy kuter rybacko-operacyjny
Conrad 900, produkowany od lat w renomowanej Stoczni Jachtowej im. J. Conrada Korzeniowskiego w Gdańsku. Dotarłem do tej stoczni, ale już jej nie było. Została sprywatyzowana i rozsprzedana w kawałkach. Okazało się jednak, że dział kadłubowy kupił były pracownik
Conrada pan Janusz Radomski i pod nazwą
Polaris Yachts rozpoczął samodzielną działalność. Co więcej, zgodził się przyjąć zamówienie na realizację mojego nowego pomysłu, już Taurusa II, w systemie gospodarczym z moim udziałem i płaceniem w ratach w miarę postępu prac.
Do napędu nowej, ciężkiej i dużej jednostki kupiłem bezpośrednio w fabryce Ursus największy, 4-cylindrowy licencyjny ciągnikowy silnik
Massey-Ferguson Perkins. Wtedy pojawił się nowy, najbardziej kosztowny problem – marynizacja silnika. W ciągniku bowiem silnik chłodzony jest powietrzem, a w łodzi musi być chłodzony wodą. Ponadto silnik w ciągniku napędza skrzynię biegów, której w jednostce pływającej nie ma. Jej rolę spełnia bardzo kosztowna, hydrauliczna przekładnia redukcyjno-nawrotna, która musi być ponad dwukrotnie mocniejsza od silnika. Na każdym statku można przecież jednym ruchem przełączyć od
całej naprzód na
całą wstecz. Przy takie próbie w samochodzie rozleciałby się i silnik, i skrzynia…
U góry: Budowa, wodowanie i chrzest w stoczni Polaris Yacht Janusza Radomskiego. Chrzciłem wylewając (niestety) szampana ze szklanki, bo bałem się, że butelka może uszkodzić jednostkę. Pan Janusz dołączył się do chrztu ręką. Niżej: załadunek Taurusa II po jego wykończeniu na stelaż podróżny. Załadunku pilnuje pan Tomasz Malinowski (ostatni z prawej). Przed załadunkiem popłynęliśmy jeszcze na krótki rejs po Motławie
W Taurusie II wszystko, nawet część wnętrza perfekcyjnie zrobił Janusz Radomski. Niestety, jak się robi perfekcyjnie to i powoli. Ponadto zarabiał na mnie niewiele, a wykończeniówka jest pracochłonna. Gdy przyjechaliśmy w końcu czerwca 1998 roku do firmy Polaris Yachts po odbiór naszego
hausboota okazało się, że nie wszystko jest gotowe na długotrwała podróż. Polaris Yachts nie miał już ani mocy przerobowych, ani czasu – budował właśnie kilka dużych kutrów rybackich. Po rozliczeniu znaleźliśmy więc opodal jeszcze jedna firmę, która podjęła się dokończyć zabudowę wnętrza. Sezon już trwał, uzgodniliśmy więc termin gotowości na rok następny, czyli 1999.
Firmą tą był
Spider Budowa i Remonty Jachtów Tomasza Malinowskiego w Górkach Zachodnich nad Wisłą Śmiałą. Pan Tomasz, to niezwykle profesjonalny i sympatyczny człowiek, pracujący solidnie i dokładnie. Naszego Taurusa II nazwał roboczo
tramwajem, w czym miał dużo racji, gdyż na super jacht to on nie wyglądał. Był to przecież pierwszy
hausboot, czyli jacht mieszkalny w Polsce.
Koniec zwieńczył dzieło. Wnętrze kabiny – sterówka kuchnia i pokój
Były i problemy. Przeprowadzając jacht z
Polaris Yachts do
Spidera zatarłem silnik, bowiem po zimie nie uzupełniłem płynu chłodzącego. Stało się to na Wiśle Śmiałej, 200 m przed dotarciem do celu. Taurus II został ściągnięty do nabrzeża motorówką. Niezależnie od prac wykończeniowych w kabinie, musieliśmy więc zlecić naprawę silnika. Podjął się tego znakomity mechanik pan Roman Zaborowski, właściciel firmy
Moto-Jacht-Serwis, która na szczęście mieściła się obok
Spidera. Sympatyczny, znakomity fachowiec, dla którego żaden silnik morski, nawet na łodziach podwodnych, nie miał tajemnic. Historia budowy Taurusa II była więc historią pracy skromnych, a wielkich ludzi. Dziękuję im zawsze, jak tylko mam okazję. Dodam, że wszystkie usługi przy budowie mojej jednostki były wyceniane rzetelnie i uczciwie.
Podczas dwóch weekendów osobiście położyłem w łazience Taurusa II, czyli kabinie prysznicowej z umywalką i chemicznym WC, piękne „lądowe” glazurowane kafelki w kolorze morskim. Do tej pory moi gdańscy szkutnicy pamiętają te kafelki jako obrazę ich zawodu. Nie dziwię się,
hausbootów przedtem nie robili. A my, dzięki tym kafelkom, mieliśmy piękną łazienkę na zwiedzanie Europy wodą.
Świadectwo żeglugowe i szkic techniczny Taurusa II
Plan podróży
Założeniem było przepłynięcie Europy Zachodniej w poprzek wodami śródlądowymi, przy czym głównymi, ustalonymi celami był Amsterdam, Paryż i Marsylia. Zakładaliśmy, że ten plan zrealizujemy ciągu w pięciu miesięcznych urlopów, zawsze w lipcu. Właśnie w lipcu, bo w sierpniu wszyscy Francuzi, a także wielu Belgów i Holendrów, urlopuje. Na drogach, także wodnych, panuje tłok, a wiele instytucji jest zamkniętych.
Mapa planowanego rejsu Taurusa II. Centralny śródlądowy port jachtowy Francji
Planowany skład załogi rejsu to 2+2, ale w czasie kolejnych lat realizacji pomysłu dzieci dorosły i już nie zawsze, choć jednak zwykle, były w załodze i pływali z nami. Każdego roku przed rejsem jeździliśmy samochodem przez Europę do miejsca zimowania łódki. Po rejsie pozostawialiśmy Taurusa II w porcie technicznym
à sec, czyli na brzegu, do obsługi i konserwacji technicznej oraz przechowania go aż do następnego roku. W końcu lipca wracaliśmy wszyscy samochodem do domu.
Taurusa II trzeba było jednak jakoś zawieźć do Holandii, skąd miała zacząć się nasza wyprawa. Szukaliśmy ofert na ten nietypowy transport w internecie. Nasz ładunek był przecież ponad wymiarowy, o szerokości większej niż 2,5 m. A więc specjalne oznakowanie, specjalnie wyznaczona trasa na niektórych tylko drogach i jazda w dzień lub w nocy, według dopuszczalnego czasu pracy kierowcy. Transport trwał więc prawie trzy doby. My jechaliśmy za tirem naszym samochodem i spaliśmy na postojach wtedy, kiedy spał kierowca. On na swoim łóżku w kabinie, a my… po prostu w naszej łódce na naczepie, choć bez możliwości korzystania z naszego prysznica i WC.
Były też problemy W Wałczu transport nasz musiał przejechać pod starym niskim wiaduktem kolejowym za niskim o 5 cm. Pomyślałem sobie, że trzeba zdemontować na łódce reflektor radarowy. To była taka rombowa konstrukcja z solidnej blachy nierdzewnej na dachu sterówki, widoczna na poprzednim rysunku. Dużo byłoby pracy z jej demontażem i ponownym montażem. Nasz kierowca, niezapomniany sprytny chłopak, Andrzej Make postanowił jednak wypuścić połowę powietrza ze wszystkich opon. Przejechaliśmy wolniutko. Po wyjechaniu spod wiaduktu pan Andrzej włączył sprężarkę tira i było po kłopocie.
Problemem było również przekroczenie granicy celnej z naszym ładunkiem. Polska nie była bowiem wtedy członkiem Unii Europejskiej. Nie było też strefy Schengen. Ten problem rozwiązałem za pomocą lekkiego oszustwa dokonując warunkowej odprawy jachtu na trzy miesiące, z obowiązkiem przywiezienia go z powrotem do kraju. Oczywiście nie przywiozłem. Przewidywałem, że przed końcem naszej podróży Polska wejdzie w skład Unii i problem sam się rozwiąże. Były z tym zresztą inne problemy, ale dopiero w roku 2004.
Podróż Taurusa II, i nas za nim, z Górek Zachodnich do Emmerich. Wodowanie
Punktem startowym rejsu był niemiecki port jachtowy w
Emmerich. Dlaczego właśnie Emmerich w Niemczech, a nie na przykład Arnhem w Holandii? Z bardzo prostej przyczyny. Otóż transport do kraju ościennego, jakim były Niemcy, był wówczas wyceniany znacznie taniej niż tranzytowy dalej. W Polsce nie było jeszcze pozycji
UE w cennikach firm transportowych. Dodajmy, że koszt transportu Taurusa II był do wytrzymania, bo wówczas nasze tiry jeździły na zachód zwykle puste, po towar.
Podczas całego rejsu Taurus II zimował tam, gdzie dopłynął. W Holandii w
Roermond, we Francji w
Port St. Louis Poissy pod Paryżem, dwukrotnie w
St. Jean de Losne w Burgundii, w centralnym punkcie francuskich i przyjezdnych wodniaków we Francji i raz nad Morzem Śródziemnym w
Port Saint Louis du Rhone, przy ujściu Rodanu do Morza Śródziemnego w pobliżu Marsylii.
Rok 1999. Etap I, Holandia
Wypłynęliśmy na zachód rzeką wielką, Renem. Wszystko było wielkie, nowe, nieznane. Nie mieliśmy ani map, ani przewodników dróg wodnych, ani locji. Nie mieliśmy nawet przyzwoitych odbijaczy, które kupiliśmy dopiero w Amsterdamie.
Pierwsza niespodzianka, co to jest? Światło zielone, ale po co te łuki? Dopiero po latach dowiedzieliśmy się, że był to wielki jaz, zapora przed cofką morza
Z Emmerich najpierw popłynęliśmy przekroczyć granicę Holandii by zatrzymać się w Arnhem, mieście polskich bohaterów. To było pierwsze 35 km. Tam też po raz pierwszy stanęliśmy w marinie i zjedliśmy pierwszą kolację – kolację pożegnalną z tymi, którzy pomogli nam zacząć: Andrzejem Wypyszyńskim – kierowcą naszej warszawskiej firmy, Romanem Zaborowskim – wspomnianym już mechanikiem z Gdańska oraz Andrzejem Make, kierowcą tira, który przywiózł naszą łódkę. Andrzej i Roman przyjechali dzień wcześniej, by ostatecznie sprawdzić oraz przygotować Taurusa II do rejsu.
Rano, po wizycie na cmentarzu w Arnhem, z duszą na ramieniu, bo to pierwsze chwile na wodzie, wyruszyliśmy do uniwersyteckiego Utrechtu, To ciekawe, stare miasto. Zaskoczyło nas też tym, że jedynie tu, gdy w upale jedliśmy obiad w restauracji, podano naszemu psu miskę wody, bez naszej prośby. Bo na ten pierwszy rejs zabraliśmy naszego psa z Warszawy. Nie okazało się to sensowne, bo w czasie gdy zwiedzaliśmy miasto zostawał sam na pokładzie, w zamkniętej kabinie, i gryzł okolice drzwi chcąc się wydostać. Bardzo to przeżywał.
W Amsterdamie zobaczyliśmy pierwszą prawdziwą marinę, z tysiącem chyba jachtów. W mieście tym siedzieliśmy kilka dni, żeby wszystko zobaczyć i dotknąć.
Oto nasza trasa w lipcu 1999 roku. Arnhem, Utrecht, Amsterdam, Rotterdam, Heusden, Zuijk, Venlo i Roermond. Pierwsza śluza, ogrom. Amsterdam przywitał nas deszczem. W marinie bardzo ciasno. Starówka Amsterdamu jest przepiękna, a te najwyższe okienka z belką i hakiem to wejścia do skarbców mieszczan, dostępnych jedynie z zewnątrz, po linie, na widoku sąsiadów
Płynęliśmy dalej przez Haarlem do Rotterdamu kanałem, w którym poziom wody był wyższy niż otaczającego go terenu depresji Pasły się tam krowy, na które z Taurusa II patrzyliśmy z góry. Kanał nasz przechodził też nad autostradą. W Rotterdamie, w marinie
Stichting Veerhaven, również siedzieliśmy kilka dni zwiedzając miasto i okolice. Młodzież nie traciła czasu, szalejąc w nocy w miejscowych dyskotekach.
Rotterdam. Taurus II w marinie Stichting Veerhaven. Most oczywiście Erazma czyli Erasmusbrug. Przecież każdy wie, że Erazm był z Rotterdamu. Ulica. Tu wszystko jest jakoś niezabytkowe i współczesne. Most Erazma w nocy
Wyruszyliśmy Mozą na południe. Przez Maastricht, stolicę Limburgii, holederskiej krainy znanej z sera. Tam właśnie, 7 lat wcześniej przed naszą wizytą, podpisano Traktat o Unii Europejskiej. W końcu dopłynęliśmy do uroczego holenderskiego miasteczka Roermond, w którym mają marinę zimową. Tam, w
Jachthaven „Het Steel” pozostał Taurus II na zimę. Zanim jednak się to stało, mieliśmy kilka wolnych dni urlopu. Staliśmy więc w marinie w tym mieście, ale wypływaliśmy kilka razy Taurusem II na okoliczne jeziora, by się kąpać i opalać stojąc na kotwicy. Wieczorem wracaliśmy do mariny robić kolację i odpoczywać.
Któregoś z tych wieczorów usiedliśmy na deskach pomostu przy zacumowanym Taurusie II. Po chwili podeszło dwóch panów, również żeglarzy, którzy spojrzeli na naszą banderę i upewniając się, że rzeczywiście przybyliśmy z Polski, rozpoczęli rozmowę.
Marina Roermond, w „końcowym” dla nas mieście Holandii. Po prawej dźwig, na nim wisi Taurus II już wydobyty z wody. Zaraz zostanie przewieziony na leże zimowe
Dogadywaliśmy się z trudem, jednocześnie po niemiecku i angielsku. Jeden z nich stale powtarzał „
szamotuly”. Okazało się, że był on kilka dni w Polsce w 1991 roku, jako unijny mąż zaufania w komisji wyborczej w Szamotułach. Trudno było rozmawiać na chwiejnym pomoście, więc zaprosili nas na swój jacht na kawę. OK powiedziałem, zaraz przyjdziemy, ale gdzie? Padła odpowiedź
that big one. Pętaliśmy się wiec po marinie szukając czegoś o tej nazwie. Nie było. W pewnej chwili krzyknął do nas ktoś z piętrowego, wielkiego jachtu –
to tu!. To byli oni! Siedzieliśmy więc na tym
big onie z godzinę. Dowiedzieliśmy od nich, że w Roermond są po to, by taniej kupić paliwo i zatankować olbrzyma, bowiem, jak mówili, niedaleko, ale już w Belgii, jest bardzo tania brzegowa stacja paliwowa, w której co roku oni sami tankują ropę na sezon. Moza jest tam rzeką graniczną – po lewej leży holenderski wielki port Maasbracht, a po prawej belgijski port jachtowy Ophoven. Oczywiście też popłynęliśmy, zatankowaliśmy do pełna, a nawet spowodowaliśmy mały skandal, bo trochę się nam „przelało”. Pan benzyniarz latał jak wściekła osa i pryskał wodę otaczającą Taurusa II detergentem, kasując tęczową plamę… A kary za paliwo na wodzie były drakońskie. Nas nie opieprzył, bo nie znał języka, tylko machał rękami, żeby natychmiast odpłynąć.
Rok 2000. Etap II, przez Belgię do Paryża
W Roermond pojawiliśmy się ponownie na początku lipca 2000. Zostawiliśmy samochód na parkingu mariny i wypłynęliśmy na południe wielką tu jeszcze rzeką Mozą. Nocleg w marinie w Liège, centrum przemysłu ciężkiego Belgii był niekomfortowy. Straszne dymy i smrody kopalni oraz hut, jak u nas na Śląsku. Zjedliśmy tu jednak w restauracji dobry obiad, jak na górnicze miasto przystało.
Od rana w górę Mozy. Krajobrazy już piękne, a na wzgórzach, w każdym większym mieście cytadela, czyli fort obronny z czasów I Wojny Światowej. Jeden nawet zwiedziliśmy.
Plan na rok 2000 niewielki, do Paryża. Wyżej po lewej mapka orientacyjna, obok mapka trasy tego roku. W Belgii 3 noce – Liège to kopalnie i huty. w Namur już pięknie, a w Dinant jest też twierdza z czasów I Wojny Światowej i zapewnia piękny widok
W pobliżu granicy belgijsko-francuskiej Moza wspina się już po kolejnych śluzach wyżej. To Ardeny, słynne z hitlerowskiej kontrofensywy w 1944 roku. Wielu tamtejszych Polaków wie, że w tych lasach rosną prawdziwe polskie grzyby – borowiki i podgrzybki, a nie jakieś tam trufle, choć te trafiają się też. Ale trzeba zabierać ze sobą świnię. Na odcinku górskim Moza robi się rzeczką. Śluzy są wąskie, a przy tym wysokie. Miasteczko graniczne Givet ma oczywiście wielką twierdzę na skale i drobny przy niej kościół. Na kei widać trochę młodzieży.
Gest zdobywcy: Francja. Givet. Nasz pierwszy tunel, Ham-sur-Meuse, 500 m długości, 7 wysokości. (z wodą) i 6,6 m szerokości. Strach płynąć – dokładnie nad nami była linia kolejowa, szosa i miasteczko.. Na dole: marina w Fumay – uroczej mieścinie. Rynek w stolicy Ardenów – Charleville-Mézières, podobny do paryskiego Place des Vosges
Fumay nas urzekło. Nocowaliśmy tutaj w bajkowej scenerii gór i wody. Nie byliśmy oryginalni. Zatrzymują się tu wszyscy wodni podróżnicy. Fumay to tak naprawdę dziura w górach. Głównym zajęciem miejscowych mężczyzn jest
Pétanque – czyli tradycyjna francuska gra w kule. Innej ludności tu nie widać. Kobiety pewnie gotują i oglądają TV, młodzieży nie ma. W pizzerii, gdzie jedliśmy obiad, siedziała przy barze, tyłem do lady, jedyna chyba w tym miasteczku ozdobna Francuzka w późniejszym nieco, ale jeszcze korzystnym wieku, która napawała się po prostu widokiem obcych (ja miałem wrażenie, że tylko moim…). Wyglądało to na „dyżur” codzienny. Zabijała pewno prowincjonalną nudę. Nie była to raczej tzw. panienka „pracująca”, bo w
hausbootach pływają głównie emeryci z żonami, które zawsze są skłonne do egzekucji w takich przypadkach.
Z braku miejsca przy kei cumowaliśmy do jednostki już zacumowanej przy nabrzeżu. Przechodząc przez nią do siebie standardowo przeprosiliśmy za kłopot sąsiada, Belga, którego, w tej sytuacji, zaprosiliśmy na kieliszek polskiej wódki. Po chwili przyszedł zastrzegając, że tylko na kieliszek, bo jego żona nie czuje się dobrze.
Ale czy prawdziwy, i jak się potem okazało, bywały w świecie mężczyzna rezygnuje z rzadkiej możliwości towarzyskiej, gdy tygodniami pływa jedynie ze swoją żoną? Siedział u nas siedem godzin. Sączyliśmy najpierw naszą polską wódkę, potem jego wino, a w końcu piwa, jakie kto miał. Opowiadał o świecie. Rozmawiał w trzech językach: po angielsku (z naszymi dziećmi), po francusku (do mojej) i po niemiecku (ze mną). Jego małżonka przeżyła jakoś ten brak opieki, co okazało się dopiero rano.
Stolicę kraju Ardenów, Charleville-Mézières, zwiedziliśmy dokładnie, a zwłaszcza rynek, czyli Plac Książęcy, który jest kopią paryskiego Placu Wogezów. W Charleville wynajęliśmy też samochód, którym rodzinnie pojechaliśmy do portu w Roermondzie, skąd przyprowadziliśmy nasz samochód. Potem popłynęliśmy przez La Chesne, Rethel do Reims.
W Reims Mumm, w Eperney Moet&Chandon, Dom Perignon – to najwyższe światowe marki szampana. Próbowaliśmy je wszystkie. Tam, w piwnicach. Spotkanie na Taurusie II z polską rodziną. Potem 2,3 km tunelu i powrót do świata
W Reims program obejmował oczywiście zwiedzanie najwyżej cenionej na świecie gotyckiej katedry, piwnicy szampana
Mumm i wielkiego muzeum starych samochodów prowadzonego przez ponoć kierowcę prezydenta Clintona, Francuza, który po powrocie ze służby założył był to muzeum.
Podczas naszego 3-dniowego postoju na kanale w centrum Reims, koło naszej łódki stale kręcił się jakiś wyrostek. Obawialiśmy się nawet okradzenia. W ostatnim dniu zagadał jednak do nas… po polsku! Okazało się, że jest członkiem miejscowej polskiej rodziny. Zaprosiliśmy więc całą tę rodzinę na pokładowe wino. Ojciec rodziny, szpakowaty pan, okazał się być moim dawnym kolegą z Politechniki, który wyjechał na wykłady do Afryki i nie zdążył wrócić przed stanem wojennym. Osiadł więc w Reims.
Jeszcze w półśnie weszliśmy rano w ponad dwukilometrowy tunel, który zgodnie z przepisami mógł być pokonywany z prędkością 2 km/godz. Nie wytrzymaliśmy, płynęliśmy szybciej, a i tak podczas tego przejścia zdołaliśmy przygotować gorące śniadanie, zjeść go i nawet zmyć naczynia. Po wyjściu z tunelu czuliśmy się jak na nowo narodzeni. Teraz już do Paryża.
Paryż. Cel 2000 roku.
Pobytu w Paryżu nie da się opisać krótko, wiec nie zostanie opisany wcale. Planowo staliśmy tu 11 dni! Miasto zwiedzaliśmy pieszo według ustalonej wcześniej listy ważnych turystycznie miejsc i rejonów, dojeżdżając do nich i wracając do domu, czyli na Taurusa II w marinie l’Arsenal przy placu Bastylii. Tu podaję tylko listę punktów trasy: Luwr, Ogrody Tuileries, most Pont Neuf, Plac Concorde, Musée des Arts et Métiers, Marais, centrum Georges Pompidou, Hôtel de Ville, Sorbona, Panthéon, Ogród Luksemburski, Musée d’Orsay, Zgromadzenie Narodowe, Saint Germain des Prés, wieża Eiffla, Hotel Inwalidów, Pola Elizejskie, Pałac Elizejski, Łuk Triumfalny, Galeria Lafayette, Opéra, Gare du Nord, Gare de l’Est, Montparnasse, Cmentarz Montparnasse, Bazylika Sacre Coeur,-Montmartre, Moulin Rouge, Plac Pigalle, cmentarz Pere-Lachaise i La Defense, czyli paryski Manhattan. Był to niezwykle ciekawy, spokojny i tani pobyt czterech osób mieszkających na wodzie, z samochodem tuż obok na nabrzeżu, z wszelkimi usługami (woda, prąd i ochrona). Kosztowało nas to wszystko mniej niż 60 PLN za dobę!
Opis po kolei od lewej. Zbliżamy się Sekwaną do centrum Paryża. Marina przy Sekwanie, którą 1992 roku zobaczyłem zwiedzając miasto – to jej właśnie widok był przyczyną całej wyprawy. Śluza między Sekwaną a portem l’Arsenal, w którym zamieszkaliśmy, widocznym niżej. Agnieszce najlepiej pracowało się pod wieżą. Planuję kolejny dzień. Karol wybiera się do miasta; dzieciaki zawsze zwiedzały Paryż razem, ale po swojemu. Koniec pobytu, płyniemy obok katedry Notre-Dame na zimowe leże w marinie Poissy
Rok 2001. Etap III, z Paryża do Saint Jean de Losne w Burgundii
W końcu czerwca 2001 roku wypłynęliśmy z Poissy po zimie i ruszyliśmy do Paryża. W chwili wypływania na Sekwanę coś szarpnęło łódkę do dna. Nic się potem nie działo. Taurus II jednak zwolnił, a utrzymanie normalnej prędkości wymagało wyższych obrotów. Postanowiliśmy sprawdzić silnik od razu, na Sekwanie, jeszcze przed dopłynięciem do Paryża, czyli planowanego punktu startowego etapu 2001. Do Paryża płynął bowiem z nami nasz mechanik z Gdańska, pan Roman Zaborowski, który wcześniej, w Poissy, dokonał planowego przeglądu i regulacji silnika na przygodnym pomoście. Dokładnie ponownie sprawdził układ napędowy i nie znalazł nic nieprawidłowego. Taurus II nadal jednak drżał, płynął wolniej i wymagał wyższych obrotów silnika niż dawniej.
Niestety, nie można było zrobić nic więcej. Po nocy w marinie
l’Arsenal rozpoczęliśmy więc zaplanowaną podróż przez centrum Francji. Przyczynę kłopotów zobaczyliśmy dopiero w porcie końcowym trasy, w Burgundii, w St. Jean de Losne.
Wypłynięcie z Poissy i problem z napędem. Niżej: trasa na 2001 rok ogólnie i w szczegółach oraz żuraw obsługujący jachty w naszej paryskiej marinie. Nie przyszło nam do głowy by z niego skorzystać i spojrzeć na śrubę
Ruszyliśmy w trasę Sekwaną na południe. Celem naszej podróży w roku 2001 było centrum yachtingu rzecznego Francji, leżące na skrzyżowaniu głównych turystycznych dróg wodnych tego kraju, a także mekka turystyki wodnej Europy – czyli kompleks wodniacki w Saint Jean de Losne, obok Dijon, stolicy Burgundii. W tym porcie krzyżowały się bowiem wszystkie szlaki wodne Francji.
Niegdyś, przed wynalezieniem kolei, jedynym systemem komunikacyjno-transportowym Europy, były kanały, który łączyły Morze Północne z Morzem Śródziemnym. System ten całe stulecia służył wielu państwom i ich gospodarce. Jego znaczenie było wielkie, a właśnie Kanał Burgundzki połączył północny z południowym kawałkiem tej trasy przez wyżyny Burgundii. To dzięki niemu powstała potęga ówczesnej Francji. A przez Saonę i Ren dołączyły do systemu Niemcy. Tak naprawdę wtedy powstała Europa.
Dziś ten system wodny służy turystom całego świata, a Sain Jean de Losne jest jego centrum. Każdy z kawałków tego systemu, rzecznych czy kanałowych, dostarcza niezwykłych widoków i wrażeń. Nie tylko Europejczykom. Pływa tędy wiele barek prywatnych i zawodowych, pełnych turystów amerykańskich i azjatyckich.
Po wypłynięciu z Paryża i nocnym przystanku w podmiejskim Melun dotarliśmy do niewielkiego miasta Montereau, leżącego w miejscu, w którym do Sekwany wpływa malownicza i spokojna rzeka Yonne.
Taurus II w Montereau, już na wodach Yonne. Rozpoczyna się najbardziej ekscytująca i urokliwa trasa wodna centralnej Francji
Ta Francja przywodziła nam na myśl sceny z filmów
serca i szpady, czyli czasów muszkieterów i konfliktów kardynała z królem. Wkrótce osiągnęliśmy punkt początkowy najpiękniejszej drogi wodnej Francji – Kanału Burgundzkiego – La Roche Migennes.
Słabe to miejsce na postój. Po najruchliwszej magistrali kolejowej Francji mknęły TGV co kilkanaście minut, a do tego, z równoległych torów korzystały pociągi lokalne i towarowe. To bowiem główny i najważniejszy punkt kolei francuskich. Nawet dobrze się przy tym spało, zwłaszcza po orzeźwiającej kąpieli w kanale. Jak się okazało w nocy, pełnym szczurów. Ale już nieco dalej, za drugą śluzą Kanału Burgundzkiego, było pięknie, spokojnie i cicho. Nikt nie zna Francji, kto nie płynął jej śródlądowymi drogami wodnymi…
Burgundia. Rząd górny. Jeszcze w śluzie Laroche-Migennes. Piękna stara pompa wody dla barek (widoczna też w lewym górnym rogu zdjęcia śluzy). Inny już świat: marina w Saint Florentin. Pałac w Ancy le Franc to przykład włoskiego renesansu we Francji. Tonerre, główna ulica miasta wśród winnic ze szpitalem XVIII w. Rząd środkowy: stare źródło i miejskie ujecie wody, nie zawsze tak obfite. Montbard, zamek Buffonów. Taurus II w marinie , która była naszą bazą wypadowa na rowerowe wycieczki po okolicy. Rząd dolny: dwa zdjęcia z powietrza grobli dojazdowej i samego średniowiecznego miasteczka Flavigny sur Ozerain, osobliwości na skalę światową. Ten relikt żyje normalnie i dziś, choć jak widać obok, cała zabudowa jest stara. Nie ma przecież na tej trójkątnej wyspie miejsca na nowe czasy. Piliśmy tam współczesne już piwo beczkowe i zjedliśmy obiad w creperie. Na dole po prawej Marigny le Cahouët – kościół i gospoda
Zamek w Montbard pochodzi z X wieku. W XIII książęta Burgundii przekształcili go w fortecę. W 1682 r. przejął zamek Ludwik XIV. Od 1733 r. zarządzał nim Georges-Louis Leclerc, hrabia de Buffon, francuski filozof, przyrodnik i matematyk i członek Akademii Francuskiej. Niedaleko Montbard leży też opactwo Fontenay, założone w 1118 roku przez św. Bernarda z Clairvaux. Opactwo trwa jak nowe. W połowie czerwca 1940 r., w pobliżu, toczyła walki 10 Brygada Kawalerii Pancernej gen. Stanisława Maczka osłaniając przeprawę korpusu francuskiego przez Kanał Burgundzki.
17 lipca stanęliśmy w Pouilly en Auxois, gdzie zaczyna się najdłuższy kanałowy tunel Francji. Budowano go w latach 1826–1832 by tu właśnie spiąć oba kawałki Kanału Burgundzkiego i otworzyć drogę wodną Paryż-Lyon. Czyli połączyć całą północną Francję z Morzem Śródziemnym. Dokonali tego dwaj inżynierowie – Charles Forey i Jean Lacordaire. Tunel o długości 3333 m drążono 7 lat, a barki pokonywały go w 10 godzin. W 1867 roku zainstalowano przy tunelu maszynę parową przeciągającą barki za pomocą zanurzonego łańcucha o zamkniętym obiegu. W 1893 r. maszynę parową zastąpiono silnikiem elektrycznym. Ostatecznie czas przejścia barki skrócono do 2 godzin.
Na atrakcję przepłynięcia tego tunelu przyjechał z Warszawy Karol, który nie mógł z nami płynąć przez cały lipiec. Towarzyszył nam kilka dni, aż do Dijon, skąd wrócił do Warszawy. Najpierw jednak pojechaliśmy wszyscy po samochody. Taurusa II przyprowadziliśmy do St. Jean de Losne, gdzie pozostał na zimę.
Tunel Pouilly en Auxois. Rząd górny: mapka orientacyjna, mapka tunelu ze zbiornikami zasilającymi, wlot do tunelu w parku miejskim. W środku: sam wlot i widok w połowie długości tunelu, domek śluzowy na pierwszej śluzie za tunelem, centrum Dijon. Na dole od lewej: centrum Chablis, TGV w Montbard, zimowe leże w Saint Jean de Losne
Przed odjazdem do Polski obserwowaliśmy podnoszenie naszego pływającego domu. Gdy wisiał na linach zobaczyliśmy wreszcie przyczynę naszego incydentu na Sekwanie i wielu litrów niepotrzebnie przepalonego paliwa.
Na osi u nasady śruby nawinięta była porzucona w Sekwanie gruba na trzy palce lina kotwiczna boi nawigacyjnej, którą Taurus II wyrwał z dna na samym początku rejsu w Poissy.
Rok 2002. Etap III, pętla alzacko-lotaryńska
Na początku lipca 2001 roku wypłynęliśmy z St. Jean de Losne w dodatkową trasę wymyśloną zimą w Warszawie. Chcieliśmy bowiem zobaczyć Alzację i Lotaryngię. Tym bardziej, że starania o wejście Polski do Unii Europejskiej były już zaawansowane. Trasę rejsu wyznaczyliśmy więc tak, by przepłynąć koło Parlamentu Europejskiego. Alzacja i Lotaryngia to zresztą prawie turystycznie nieznane, a warte zobaczenia prowincje.
Z St. Jean de Losne wyszliśmy na Saonę i kanałem Rodan-Ren popłynęliśmy na północny wschód Francji. Na mapce dolnej zaznaczono miejsca szczególnie pamiętne
Po krótkim etapie kontrolnym zatrzymaliśmy się w niewielkim, ale urokliwym mieście Dôle. Tu w 1882 roku urodził się Ludwik Pasteur, twórca pierwszej szczepionki i w ogóle zasady leczenia chorób jej własnymi, osłabionymi bakteriami. Było to wówczas odkrycie przełomowe dla medycyny.
Most na Saonie w St. Jean de Losne. Pierwsza śluza kanału Rodan-Ren. Przystań oraz dom Ludwika Pasteura w Dôle. Niżej: Besançon, położone w zakolu rzeki, w najwęższym miejscu spiętym cytadelą. Dokładnie pod nią wykuto w skale tunel, który jest żeglownym i przejezdnym skrótem rzeki. W połowie tego tunelu wykuto sztolnię do dziedzińca twierdzy na szczycie
Na twierdzę postanowiliśmy pojechać rowerami. W górę poszło trudno ale skutecznie. Powrót natomiast był makabryczny. Szaleńcza jazda po kamieniach z góry. Żona próbowała przerwać ten zjazd i wyhamowała kontrolowanym upadkiem, który niestety skończył się kontuzją nogi. Następnego dnia, obok dotkliwego bólu pojawiły się na nodze krwawe i sine wylewy. Wszyscy byliśmy w strachu, czy to nie złamanie lub pęknięcie kości. co oznaczałoby zapewne koniec podróży.
Łódkę było prowadzić trudno, bo czynna załoga zmniejszyła się do osób dwóch. Po kolejnej nocy cumowaliśmy w porcie Montbeliard, w niewielkim, ale jednak miasteczku. Był tu, według przewodnika, niewielki szpitalik i to blisko mariny. Poszliśmy kusztykając. Niestety, okazało się, ze był to raczej ośrodek opieki paliatywnej i żadnego lekarza nie było, a zwłaszcza ortopedy.
Wtedy wpadliśmy na zupełnie desperacki pomysł. W Warszawie, w Centrum Medycznym LIM korzystaliśmy już od kilku lat z porad młodego, ale doświadczonego ortopedy, dr Adama Kosima, który podał nam kiedyś numer swojej komórki. Chcieliśmy uzgodnić szybka wizytę i awaryjnie pojechać do Warszawy. Dr Kosim z przykrością powiedział, że jest na urlopie… w południowej Francji. Ale szybko dodał:
proszę opisać mi wygląd nogi ze szczegółami, zwłaszcza dotyczącymi kolorów oraz naciskać ranę w miejscach, które podam. Zrobiliśmy to. Po tym samobadaniu i relacji telefonicznej, stwierdził ku naszemu zdumieniu:
to nic nie jest, tylko stłuczenie. Za dwie doby będzie można chodzić! I tak było.
Marina w Montbeliard. Lotnisko naszego gościa (o nim dalej). „Schody” śluzowe do doliny Renu. Kanał w Dannemarie. Niżej: dworzec kolejowy w Miluzie. Szwajcarska Bazylea nad Renem – tu przyjechaliśmy pociągiem z Miluzy i siedzieliśmy na tarasie kawiarni przy Renie obserwując młodzież skaczącą z mostu do rzeki. Oryginalny ekspres Złota Strzała w muzeum kolei w Miluzie. Ostatnia śluza w Niffer, brama do Renu
W Montbeliard mieliśmy jeszcze jedną przygodę, towarzyską. Otóż już od śluzy w Clerval wlekliśmy się za wielką barką. Za tą barką, a przed nami, płynął jeszcze jeden
hausboot. Prowadząca „konwój” barka płynęła bardzo wolno. O 19-tej byliśmy jeszcze przed ostatnią śluzą, którą zamknięto. Zostaliśmy więc wszyscy w kanale. Na barce zaczęto szykować się do kolacji. Z łódki przed nami wysiadło kilkoro pasażerów i odjechało taksówką. Jeden pozostał na pokładzie i sączył sobie wino. Nie wytrzymałem z nudów, wyszedłem na prowokacyjny spacer i zagadnąłem sąsiada. Rozmowa się jakoś rozwinęła, a on zaprosił mnie na swój pokład. Zaproponowałem jednak, by przenieść się na naszą łódkę bo moja żona jest unieruchomiona i nie może wyjść. Przyjął zaproszenie chętnie, zabrał swoja butelkę z kieliszkiem i zamustrował u nas. Siedzieliśmy przy jego winie i naszym piwie do nocy. Był niezwykłym gościem. Tu, we Francji, był ze znajomymi na trzydniowym weekendzie. Przyjechał, a jak się okazało, przyleciał na lotnisko Montbeliard swoją awionetką z Monachium, gdzie jest wziętym i wysoko cenionym patologiem. Bada przesłane mu próbki tkanki, i nie widząc nigdy pacjentów od tych próbek, wydaje wyrok – rak, czy nie. Zarabia bardzo dużo. Patologów jest wielu, ale pewnych i precyzyjnych w rozpoznawaniu zmian tkanek – niewielu.
Rano, kiedy wstaliśmy już go nie było. Ruszyliśmy do Miluzy, ponad 100-tysięcznego miasta trzech kultur. Siedzieliśmy w nim kilka dni zwiedzając miasto i okolice z kolejowym wypadem do Bazylei, w Szwajcarii. Nikt nie sprawdzał paszportu w pociągu podmiejskim… Potem ruszyliśmy kanałem do ostatniej śluzy przed Renem w Niffer, zaprojektowanej przez Le Corbusiera. Śluza ta jest znanym pomnikiem architektury wodnej.
Ren, a właściwie jego skanalizowane koryto o nazwie Grand Canal d’Alsace, jest wielki. Nasz Taurus II był małą łupinką na tej wodzie. Mówiąc szczerze czuliśmy się nieswojo w towarzystwie olbrzymich barek z setkami samochodów lub kontenerów. Do śluz zgłaszaliśmy się z odległości kilometra telefonem komórkowym.
W Strasburgu „mieszkaliśmy” kilka dni. Marina leżała zupełnie na uboczu miasta, w zieleni. Opodal była jedna z lokalnych obwodnic miasta. Przy niej, w połowie dnia, zbierała się duża kolorowa grupa niezłych młodych dziewczyn i kilkunastu mężczyzn, dyskutujących żywo w różnych językach. Po obserwacji i gwarze zorientowaliśmy się szybko, że to codzienna narada robocza dziewczynek obsługujących parlamentarzystów europejskich. Byliśmy więc w prawdziwym centrum Europy.
Pierwsza śluza na Renie. NIżej dwa ważne punkty Strasburga: Petite France i Rada UE
Ze Strasburga kanał prowadził nas do Nancy, przez Wogezy, piękne góry, których najwyższy szczyt to Grand Ballon (1424 m npm). Nasz kanał, który pasmo Wogezów przecina, budowano oczywiście jak najniżej, w przełęczach. Strasburg jest na wysokości tylko 135 m npm, w Saverne kanał biegnie główną ulicą 42 m wyżej, a najwyższy poziom osiąga na stosunkowo płaskiej wyżynie Wogezów między pochylnią wannową Arzviller, a śluza Réchicourt-le-Château, na poziomie 266 m npm.
W Saverne środkiem głównej ulicy. Pochylnia Arzwiller. W jej wannie mieszczą się 30-metrowe barki. Śluza Réchicourt-le-Château. Straszno, a świat otwiera się na dole
Na pochylni Arzviller jedzie się bajkowo. Ale w śluzie Réchicourt traci się humor. Jej komora ma wysokość 16 m (pięciopiętrowy blok) i jest najwyższą jednokomorową śluzą we Francji. Wrota górne, zasuwa dolna i zawory są napędzane przez siłowniki hydrauliczne sterowane z kabiny operacyjnej.
Kanał w Nancy. Jeden z niezliczonych elementów ozdobnych rynku. Na jego środku pomnik twórcy miasta. Na dole po lewej widok mocowania półki rufowej Taurusa II, doraźnie uszczelnionego plastikową torbą na zakupy. Torba ta, w sąsiedztwie pięknej katedry w Tool, została zastąpiona pianką. Odpoczynek w Richardmenil po pełnym trudów dniu
Dopływamy do Nancy. To stutysięczne miasto, stolica Lotaryngii. Zdumienie budzi rokokowy rynek z bogato zdobionymi bramami na rogach i okazałym pomnikiem z opisem
Stanisławowi, dobroczyńcy Lotaryngii, 1831. Zupełne zaskoczenie! Jaki Stanisław i dlaczego tu? Wiedzę uzupełniliśmy dopiero w kraju – nie było wtedy smartfonów. To
Stanisław Leszczyński, wypędzony z Polski nasz król. Niedoceniony w kraju, został ukochanym ojcem bogatej Lotaryngii i jest niezwykle tam szanowany.
Powrót z Richardmenil do St. Jean de Losne był już ekspresowy. Jednego dnia, z Epinal do Corre zaliczyliśmy 46 śluz! W Epinal byliśmy w najwyższym punkcie całego rejsu, na wysokości 320 m nad poziomem morza.
Gdy w Corre wpłynęliśmy na leniwą Saonę, większą, ale podobną do naszej Biebrzy, spokój był uciążliwy. Z nudów nasza Agnieszka zaczęła znów malować.
Planik powrotu ze Strasburga w skali wysokości. Liczby ciemnoniebieskie to wysokość n.p.m., zielone – to liczba śluz miedzy etapami. Niżej Taurus II na „parkingu” miedzy śluzami w Wogezach i obraz naszej Agnieszki namalowany już na Saonie
Po powrocie do naszej bazy w St. Jean de Losne czekała na nas w biurze zaskakująca wiadomość. Szef mariny, pan Joël Blanquart powiedział, że jest mu przykro, ale do mariny przyjechał przedstawiciel Urzędu Celnego Francji i oświadczył, że zgodnie z nowo wprowadzonymi przepisami okres pobytu we Francji jednostek pływających zarejestrowanych poza Unią Europejską nie może przekraczać 6 miesięcy. Po planowanym naszym powrocie w 2003 roku powinniśmy więc jak najszybciej wyprowadzić Taurusa II poza obszar celny Unii, by uniknąć dużych kar finansowych. Dodał, że prawo to uderza w nas, Polaków, jakby rykoszetem, bo zostało wprowadzone na fali niezadowolenia z nieprzystąpienia Szwajcarii do UE, mimo intensywnego wykorzystywania przez Szwajcarów francuskich dróg wodnych.
To był problem. Postanowiłem spróbować rozwiązać go po swojemu, choć ani ja, ani moi domownicy nie bardzo wierzyli w powodzenie mojego planu. Pomyślałem, że nie jestem Szwajcarem, więc może się uda.
Przy pomocy naszego serdecznego znajomego, nieżyjącego już dziś inż. Władysława Skoczyńskiego znającego doskonale francuski, napisałem pismo do Urzędu Celnego w Paryżu z prośbą o zgodę na kontynuację podróży Taurusa II po Francji, motywując to faktem, że w chwili rozpoczęcia tej podróży prawo takie nie istniało. Odpowiedź nadeszła po tygodniu (!) mailem, a po dwóch tygodniach na papierze. Oto ona, tu w dwóch fragmentach i tłumaczeniu:
Szanowni Państwo,
Otrzymałem Waszą informację o konsekwencjach zmiany przepisów Wspólnoty dotyczących pobytu Waszej łodzi rekreacyjnej TAURUS II na obszarze celnym Unii Europejskiej. Rzeczywiście, przepisy te uległy zmianie zanim sfinalizowaliście Państwo projekt swojego rejsu. Obecnie czas pobytu we Wspólnocie jest ograniczony do 18 miesięcy niezależnie od faktycznego czasu trwania wykorzystywania statku. Potem statek musi zostać wywieziony z portu Wspólnoty lub dopuszczony po zapłaceniu ceł i podatków. Wasza łódź powinna więc normalnie otrzymać zezwolenie celne najpóźniej do dnia 31 grudnia 2002 r.
Art. 553 D.A.C. zezwala jednak na wyjątkowe wykorzystanie procedury odprawy czasowej. Postanowiłem więc wziąć pod uwagę fakt, że przepisy zostały zmienione po rozpoczęciu Waszego pobytu na drogach wodnych Wspólnoty i zezwalam na bezcłowy pobyt Waszej łodzi do 31 lipca 2005 r. pod warunkiem realizowania kalendarza i szczegółowego planu podróży. W razie kontroli proszę przedstawić ten list oraz certyfikat identyfikacyjny Państwa łodzi.
Serdecznie pozdrawiam
Szef Biura Celnego E/3, Marc Fradet
No i jak tu nie kochać Francuzów? Problem podanego terminu końcowego sam się potem rozwiązał, bo Polska przedtem stała się członkiem Unii Europejskiej.
Rok 2003. Etap IV, tylko tygodniowy spacer
W 2003 r. Agnieszka i Karol musiały być w lipcu Warszawie, albo w pracy, albo na egzaminach. Z trudem udało się jednak znaleźć jedyny wakacyjny tydzień, w którym wszyscy mogliśmy pojechać do Francji. Na dodatek był to tydzień specjalny, bo w nim przypadała nasza 25-ta rocznica ślubu. Wyjechaliśmy w piątek, w sobotę byliśmy już na miejscu. Uprzedzony telefonicznie monsieur Blanquart zwodował naszą łódkę i wprost z drogi mogliśmy wziąć w niej prysznic i ścielić łóżka.
W niedzielę nie mogliśmy płynąć, bo biuro VNF (fr. Voies Navigables de France) w St. Jean de Losne było czynne tylko w tygodniu i nie mogliśmy zakupić niezbędnej winiety.. Pojechaliśmy więc wszyscy samochodem do twierdzy Besançon, zwiedzić ja dokładniej i wspólnie, zwłaszcza, że jest tam znane ZOO, w którym wielkie drapieżniki żyją bez krat, prawie w warunkach naturalnych.
Tak było. Te wielkie koty ogląda się zza wielkich półprzezroczystych szyb. One nic nie widzą i nic nie czują. Czasami przyciskają się do tych wielkich, czarnych dla nich okien i można prawie ich dotknąć. Były też i inne atrakcje. Zapatrzyłem się zwłaszcza na owady, które również można było oglądać na dotknięcie palca w ciemnej sali.
Na górze: lwica i pająk wielkości dłoni w ZOO Besançon. Podpisywanie protokołu w Police Municipale. Poznajemy nową technikę – zrobiliśmy to wszyscy. Były to pierwsze seagwaye w Europie, w akcji promocyjnej
Czarny pająk zrobił swoje. Gdy wyszedłem na świat nie miałem portfela. Ani paszportu, ani prawa jazdy, ani dokumentów samochodu. Także karty kredytowej. Więc koniec urlopu, zaraz po przyjeździe do Francji. Ale jak wracać bez papierów? Złożyliśmy zeznanie o kradzieży na policji i pojechaliśmy na Taurusa II do St. Jean de Losne szykować się do powrotu do kraju…
Jak wspomniałem, była to niedziela. A już w poniedziałek, z samego rana, zadzwoniła na moją komórkę policja z Besançon:
proszę przyjechać, mamy Pana portfel!
Pojechaliśmy ponownie i był, bez gotówki, której było niewiele, na drobne wydatki. Portfel został podrzucony pod drzwi komisariatu przez uczciwego(!) kieszonkowca. Od tego czasu kocham szczerze Francuzów. Tę miłość potwierdziły jeszcze potem zdarzenia w 2004 roku. Ten, powtórny już pobyt w Besançon, wykorzystaliśmy w pełni, jeżdżąc zaciekle na reklamowych
segwayach prezentowanych tu publiczności w ramach akcji promocyjnej, za niewielkie pieniądze.
W końcu, na pozostałe trzy dni ruszyliśmy na wodę. Saoną na południe, do Chalon na dwa dni. Wieczorem, odstrzeliliśmy drogiego szampana, specjalnie zakupionego na okazję 25-lecia i zwiedzaliśmy miasto. Rano spostrzegłem w marinie polską banderę. na małym, dwuosobowym drewnianym jachciku. Oczywiście od razu poleciałem poznać sąsiada. Na moje
dzień dobry wygramolił się z kabinki mocno zarośnięty szyper. Pozdrowiłem go i zapytałem, dlaczego siedzi na jachcie, a nie wyszedł ze swym towarzyszem do miasta? Śmiejąc się powiedział, że on na ląd nigdy nie wychodzi, bo tam nie ma nic ciekawego… Wraca właśnie z Morza Śródziemnego do kraju droga wodną, do Gdańska, przez Rodan, Saonę, Ren, kanały i Odrę i Bałtyk. Wręczył mi swoją wizytówkę, uroczą samoróbkę, która, jak się jej przyjrzeć, wiele mówi o jej twórcy i podmiocie.
Szampan na 25-lecie i toast. Muzeum mąki chleba, które zaplanowaliśmy zwiedzić w drodze powrotnej. Gdański, niezmordowany gdański żeglarz Bogdan Ted Piskorski, owner&skipper s/y Castor (fot. Teda z internetu). Wizytówka, jaką mi wręczył. S/y Castor na wodzie – łupinka orzecha i dwie głowy
W miasteczku Verdun sur le Doubs przy ujściu do Saony rzeki, którą rok wcześniej płynęliśmy do Strasburga, zwiedziliśmy jeszcze urocze
Musée du Blé et du Pain, czyli muzeum mąki i chleba. Jego wnętrza to średniowieczna Francja.
Rok 2004. Etap V, południe Francji i… koniec
Czekaliśmy na ten etap rejsu od początku całej podróży. Owernia, Prowansja, Lazurowe Wybrzeże. Kto w Polsce o tym nie marzy? Wyruszyliśmy na ten ostatni etap. Z obojgiem już dorosłych dzieci i pełnym entuzjazmem. Ale to już nie było to. Agnieszka miała zaplanowaną w lipcu bardzo ważną dla niej, designerską tygodniową praktykę w firmie
Storz Design Studio w Zell am See, w Austrii. Karol bardzo intensywnie rozwijał działalność w internecie, i nie mógł być nieobecny w sieci ani dnia. My również kończyliśmy projekt wydawniczy dla naszego głównego klienta. Zabraliśmy więc na Taurusa II nasz komputer stacjonarny i wykorzystywaliśmy go wszyscy do pracy w sieci przez modem komórkowy.
Rodan nam tę pracę ułatwiał. Jest wyjątkowo nudną rzeką. Szeroki, spokojny, brzegów prawie nie widać. Miasta również mało interesujące. Po tylu wspaniałych miejscach wydawały się bezludne.
Mâcon nad Rodanem. Marina. Stara Katedra św. Wincentego. Château de Varennes
Wreszcie Lyon. Półmilionowa metropolia Francji, trzecia po Paryżu i Marsylii, ważny węzeł kolejowy i drogowy. Z Paryża nie można przejechać na Lazurowe Wybrzeże inaczej niż doliną Rodanu. Lyon to miasto-klucz. Na wschodzie rozciąga się bowiem, prawie do Atlantyku, Masyw Centralny. To góry typu Bieszczady.
Stajemy w marinie na Saonie w centrum Lyonu, opodal
Gare de Lyon-Perrache – jednego z dworców kolejowych w Lyonie. Jest to ważny dla nas fakt, bo po samochód, który pozostał St. Jean de Losne można pojechać pociągiem.
Miejsce cumowania Taurusa II w Lyonie. Bazylika Notre-Dame de Fourvière góruje nad miastem. Na szczycie jej głównej nawy stoi posąg archanioła Michała
W Lyonie cumowaliśmy kilka dni, bowiem właśnie wtedy wypadał termin praktyki Agnieszki w Zell am See w centrum Austrii. Pojechaliśmy tam z żoną aby ją odwieźć, prawie 1000 km w jedną stronę. Aby było ciekawie, to przez Włochy. Wyjechaliśmy skoro świt, u celu byliśmy tuż po południu. Tego samego dnia przed północą, dla odmiany przez Szwajcarię, wróciliśmy do Lyonu. To możliwe tylko autostradami.
Podróże samochodowe w południowej Francji. Żółta linia to wyprawa z Agnieszką do Zell am See w Austrii i z powrotem. Trasa fioletowo-czerwona to już późniejszy wyjazd po Agnieszkę wracającą z praktyki
Lyon zwiedziliśmy starannie, choć jest to miasto znacznie młodsze i znacznie uboższe w zabytki i atrakcje niż Paryż. Pięknie położone w widłach Saony i Rodanu leży w dolinie i jej zboczach. Miasto to można zwiedzać na różnych poziomach. Po kilku dniach ruszyliśmy na południe, już Rodanem, bardzo obfitym w wodę dzięki alpejskim lodowcom.
Mosty w centrum Lyonu. Niżej połączenie wód Saony i Rodanu
Do Awinionu, naszego głównego celu w południowej Francji, dotarliśmy po dwóch dniach rejsu z nocowaniem w Valence, w odległym od miasta dużym porcie jachtowym
l’Eperviere. Rodan naprawdę jest nudny. Dotarliśmy wreszcie do Awinionu, miasta leżącego u stóp pałacu anty-papieskiego. W latach 1378–1408 pałac ten był siedzibą antypapieży wielkiej schizmy zachodniej. Podczas rewolucji francuskiej miasto zostało natomiast włączone do Francji.
Zacumowaliśmy w niewielkiej marinie ukrytej za słynnym mostem, zbudowanym według legendy przez pastuszka nazywanego w tradycji
Bénézet d’Avignon, czyli Benedykta z Awinionu (1163-1184), świętego kościoła katolickiego. To zabytek znany szeroko. Jeszcze w 1660 roku był cały, miał 22 przęsła, o czym świadczą ówczesne grafiki. Powszechnie znany jest jednak właśnie z tego, że kończy się w połowie rzeki. To rzadka cecha mostów. Dlatego ta połówka mostu ma wielką literaturę. Najbardziej znana w świecie jest francuska piosenka
Sur le pont d’Avignon, której treść opowiada o ludziach tańczących na moście, choć w rzeczywistości tańczyli oni prawdopodobnie pod mostem (
sous le pont), na wyspie będącej już w dawnych wiekach popularnym terenem zabaw. Nam Awinion kojarzy się bardziej z przejmującym wierszem Krzysztofa Kamila Baczyńskiego o tym samym tytule, do którego muzykę napisał Andrzej Zarycki, a śpiewali między innymi
Ewa Demarczyk, Budka Suflera, Janusz Radek, Gaba Kulka i grupa Czerwony Tulipan.
Awinion jest miastem, w którym stale odbywają się jakieś festiwale, przeważnie uliczne. Jest miastem uroczym, jakby pośrednim miedzy Kazimierzem nad Wisłą (mniejszy) a Krakowem (większy). Zresztą wszystko na południu Francji jest starsze niż u nas.
Niecały most w Awinionie, za nim w głębi widać marinę jachtową. Niżej: pałac papieski antypapieży. Występy artystów na dziedzińcu tego pałacu. Migawki z festiwalowego Awinionu
Już z Awinionu pojechaliśmy do Genewy odebrać Agnieszkę, która ofiarnie, dla naszej wygody, dojechała tam pociągiem z praktyki w Austrii. Odebraliśmy ją na dworcu i parę godzin później byliśmy już na Taurusie II.
Ostatni odcinek całej naszej pięcioletniej podróży, z Awinionu do Port St. Louis du Rhône, był niezwykle nudny. Karol pojechał samochodem, aby dostarczyć samochód do portu jachtowego, w którym mieliśmy zakończyć rejs. Mając samochód na nabrzeżu przy Taurusie II, a wiec przy naszym wówczas domu, zwiedzaliśmy Prowansję. Byliśmy w rzymskim Arles, mieście w którym tworzył Vincent van Gogh, w Salon-de-Provence Paula Cézanne’a, w Orange z rzymskim teatrem i łukiem triumfalnym Tyberiusza, a nawet wleźliśmy na Mount Ventoux (1912 m npm), najwyższy szczyt francuskich Alp Południowych. Do Marsylii mieliśmy popłynąć Taurusem II, Miał to być rejs tylko na cztery godziny.
Zatoka Lyońska na mapie: ujście Rodanu, zatoka portu Fos i Marsylia – stary port i twierdza d’If, z której skoczył do morza młody Dantes, stając się hrabią Monte Christo… Niżej widok z powietrza naszego ostatniego portu, którego nabrzeże widać obok, ja z Karolem na prowansalskim spacerze i… cykada.
Nie wiedziałem, że osławione poetyckie cykady, to po prosu osowate muchy plujki. Gdzie takim muchom, sławionym zresztą przez poetów, do naszych pasikoników i świerszczy!
Karol ruszył dziarsko, Agnieszka na dachu, z aparatem wstępnie odtańczyła zwycięstwo. Niestety, obserwując bacznie zatokę, za boją toru wodnego dostrzegłem kolejkę tankowców do portu Fos i przerażony nakazałem powrót. Co by było gdybyśmy mieli awarię silnika między tankowcami? Nikt by nawet nie zauważył, że nas staranował i zakończylibyśmy rejs na dnie… Do Marsylii pojechaliśmy samochodem…
W marsylskim vieux port, teraz porcie jachtowym. Niegdyś był to główny port Marsylii. Stąd właśnie, w powieści Aleksandra Dumasa ojca, wywieziono galernika Dantesa do twierdzy d’If. Uciekł z niej skacząc do morza i pojawił się z żądzą zemsty jako hrabia Monte Chiristo. To ujęcie z filmu Majki, która rzadko pokazywała się po tej stronie kamery
Posłowie
Po odstawieniu Taurusa II na plac postojowy jachtów
à sec, wróciliśmy do domu. W następnym, 2015 roku, przeprowadziliśmy nasz dom na wodzie do mariny St. Jean de Losne i ogłosiliśmy w internecie, że jest on do sprzedania. Wiosna 2016 roku zadzwonił do nas początkujący wodniak z Gdańska. Po obejrzeniu kilku godzin naszych nagrań video zdecydował się na zakup Taurusa II. Od razu, ku naszemu zdziwieniu, zostawił zaliczkę. W majowe święta umówiliśmy się marinie Saint Jean de Losne, zwodowaliśmy jacht i razem pływaliśmy dwa dni.
Po przyjeździe do kraju podpisaliśmy umowę kupna-sprzedaży. Taurus II został sprzedany po pięciu latach pływania, nieznanemu mi wcześniej, młodszemu o pięć lat (!) koledze elektronikowi-informatykowi.
Dodaj do ulubionych:
Polubienie Wczytywanie…