To piąta krótka podróż sentymentalna, trzy dni czerwca 2019 r. Nie była to od początku podróż sentymentalna, Łebę zobaczyłem po raz pierwszy. Była to najpierw podróż sensowna, bo do słynnych wędrujących wydm, których nigdy nie miałem okazji zobaczyć. Prawdziwe pustynie widziałem jedynie w Omanie. Trzeba było sprawdzić, czy te nasze to nie jest jakaś ściema.
Łeba właściwie nie leży na morzem, a w lesie, co widać poniżej. Z morzem łączy ją kanał portowy, dzieli zaś wspomniany las. Rzeka Łeba ma kształt: trójramiennej ośmiornicy (widać to wyraźnie np. na Google Maps), Łbem tej ośmiornicy jest port jachtowy wskazany białą strzałką na zdjęciu. Vis-a-vis leży mały port morski, a za lasem, w biegu Łeby płynącej przez miasto – port rybacki i miejski (strzałka czerwona). W porcie jachtowym ulokowano gustowny przyzwoity hotelik z restauracją. Wydmy Łebskie leżą na wąskim pasku ziemi kilka kilometrów na zachód od miasta między Bałtykiem a jeziorem Łebsko.
Kanał portowy Łeby widziany z drona (fot. magazynswiat.pl) oraz mapka okolic Łeby (wg lebaksiestwo.pl). Niżej: port jachtowy Łeba z wody i z brzegu
Na dwie noce „stanęliśmy” w hoteliku portu jachtowego. Spanie w marinie to bliskie sercu stare przyzwyczajenie z pływania w poprzek Europy. Wodniackie towarzystwo to coś miłego i spokojnego zarazem. Stąd pieszo do miasta to prawie kilometr. Miasteczko bardzo prowincjonalne, ożywia się w lipcu i sierpniu. Jest tam wtedy 6-krotnie więcej ludzi, niż poza sezonem. Ale Łeba słynie z z plaży, podobno najlepszej nad Bałtykiem. Rano na wydmy. Najpierw naszym samochodem 5 km do siedziby Słowińskiego Parku Narodowego czyli zarządcy wydm. Dalej, pod same wydmy, za niewielką opłatą turystów wożą melexy.
Łebskie wydmy robią jednak wrażenie, mimo że udostępnia się ich tylko fragment… Po wydmach spacer przez miasteczko na plażę. Jest podobnie jak w wielu miejscach nad morzem. Ale tu, z plaży, widać jakiś zamek, prawie umoczony w Bałtyku. Jest to dawny pałac letni z 1908 roku, później przez wiele lat dom wczasowy Funduszu Wczasów Pracowniczych FWP Neptun, obecnie luksusowy i drogi hotel.
Zamek na plaży w Łebie. Od początku XIX w. opiera się morzu
Ciekawa jest jego historia. Wybudowany w latach 1906-7 przez barona Herberta von Massowa stał się jego wspaniałą rezydencja letnią. W 1911 r. potężny sztorm z północy zniszczył część wydmy. Komisja budowlana nie zezwoliła na dalsze korzystanie z obiektu. Właściciel nie miał pomysłu na jego uratowanie i sprzedał go za bezcen właścicielowi hotelu z centrum Łeby. Nowy właściciel, Maximilian Nitschke, zlecił niezwłocznie wykonanie betonowej ściany oporowej u podnóża wydm i odtworzenie wydmy przed obiektem, co wiązało się z przemieszczeniem dużych ilości piasku. W 1914 r. kolejny sztorm ponownie zniszczył wydmę. Wszystkie wcześniej wykonane zabezpieczenia zawiodły. Ściana oporowa okazała się za niska i za słaba. Wtedy właściciel zorganizował prawdziwe „pospolite ruszenie” i zwołał do pomocy ludzi z całej okolicy. Licznie zgromadzeni napełniali worki piaskiem, przewozili je na brzeg i rzucali w morze. Nowa ściana oporowa i rzędy pali wbite w dno morskie rzeczywiście sprawiły, że już żaden kolejny sztorm nie zagroził budynkowi.
Front II Wojny Światowej ominął okolice Łeby. Zamek ostał się bez zniszczeń. Nowe władze podjęły decyzję upaństwowienia obiektu i przywrócenia mu funkcji rekreacyjnej. Już w latach 50-tych budowla stała się domem wczasowym FWP Neptun, który bez remontów funkcjonował prawie do końca wieku. Po transformacji ustrojowej lat 90-tych, niewykorzystany popadał w ruinę.
Nowa Polska, nowe życie łebskiego Zamku
Transformacja ustrojowa zupełnie przeobraziła gospodarkę naszego kraju. Polska została otwarta na Europę i jej inwestorów. Z Wielkiej Brytanii, Niemiec, Francji, Belgii, a zwłaszcza z Holandii przyjeżdżało do nas wielu energicznych, zdolnych ludzi, by u nas budować gospodarkę rynkową. Trafiali do kraju niezbyt nowoczesnego, ale pełnego ludzi życzliwych, zdolnych i pracowitych, a przede wszystkim pełnego pięknych i urokliwych naszych dziewczyn. To one właśnie były dla nich odkryciem i kotwicą.
Twórcy allegro.pl (fot. internet). Po prawej twórca Farm Frites Poland (montaż własny z materiałów FFP)
Jednym z pierwszych był Holender Arjan Bakker. Ożenił się z piękną młodą Polką i zamieszkał u nas. Założył niewielką firmę komputerową, a po kilku latach (w 1999 roku) zarejestrował wraz z żoną Magdaleną oraz dwoma młodymi swoimi programistami Tomkiem Dudziakiem i Grzegorzem Brochockim serwis aukcyjny Allegro. Tak, ten właśnie. Chłopcy nie docenili swojego pomysłu i po roku serwis sprzedali za dziesiątki tysięcy euro. Teraz serwis ten jest duża spółką giełdową.
Podobnie „zakotwiczył” w Polsce inny Holender, Ernst Christoph Lehmann Bärenklau. Jesienią 1994 r., wspólnie z macierzystymi holenderskimi firmami wyrobów ziemniaczanych Aviko B.V. i Farm Frites B.V, uruchomił w Lęborku duży zakład produkcji frytek. Okazało się przy tym, że nasze znakomite polskie pomorskie ziemniaki nie bardzo nadają się na światowe frytki, które królują na ulicy. Pan Bärenklau kupił więc leżące w pobliżu Łęborka 4000 hektarów poPGRowskich pól i sam produkuje prawdziwe (czytaj: amerykańskie) frytkowe odmiany ziemniaka dla swojej fabryki. Trzeba to cenić, choć osobiście uważam, że smażenie frytek to psucie królewskiego smaku ziemniaka ugotowanego na sypko lub smaku zalewajki. W tym względzie jestem w mniejszości.
Skąd ten temat tutaj? Otóż dlatego, że państwo Bärenklau odtworzyli w pięknej postaci Zamek Łebski. Jest on teraz luksusowym hotelem wypoczynkowych pani Ewy Bärenklau. Nie jet to jednak historia z happy-endem. Mimo że Zamek Neptun jest piękny i zadbany, nie jest obiektem przynoszącym rozsądne zyski i został wystawiony na sprzedaż. Teraz Polska odpoczywa tanio, głównie w Egipcie, Tunezji lub na Karaibach. Tam zawsze jest pogoda plażowa.
W drodze powrotnej: Krynica, Piaski, Buczyniec
Z Łeby, przez Lębork i północną część Kaszubskiego Parku Krajobrazowego trzeba było odwiedzić Krynicę Morską. Rozwinęła się i zgęstniała, ale tak naprawdę jest taka jak była. Jeszcze krok do Piasków, prawie przy granicy z Federacją Rosyjską. Cisza, pusta plaża i kilkoro ludzi z siateczkami na kijku poszukujących grudek bursztynu. Nic nowego. Więc wracamy na trasę i jedziemy do Buczyńca, zobaczyć wyremontowany Kanał Elbląski.
Trasa powrotna i pochylnia Buczyniec na Kanale Elbląskim
Tą droga wodną przepływałem wielokrotnie: statkiem Żeglugi Elbląskiej, mniejszymi łódkami i kilka razy, z przygodami, naszym Taurusem II, testując go przed rozpoczęciem wieloletniej podróży rzekami i kanałami Europy. Kanał ten zbudował na polecenie Fryderyka Wilhelma IV Georg Jacob Steenke, by połączyć szlakiem żeglownym Prusy Wschodnie z Bałtykiem. Prace rozpoczęto w 1844 roku. W sumie, z odgałęzieniami liczy 147 km. Zespół pięciu pochylni (Buczyniec, Kąty, Oleśnica, Jelenie i Całuny), przez które jednostki pływające przewożone są na specjalnych wózkach napędzanych siłą wody, pokonując różnicę wysokości 99 m jest unikalny w Europie. W roku 1978 ten zespół pochylni uznano za zabytek techniki, w 2011 nadano mu rangę pomnika historii, a w 2007, w plebiscycie Rzeczpospolitej, został uznany jednym z siedmiu cudów Polski.
Niegdyś w Buczyńcu był niewielki bar ze znakomitymi naleśnikami z serem. Dziś stoi jedynie przyczepa campingowa z nuggetsami. Ale jest za to zbudowane od podstaw Muzeum Kanału.
Post scriptum o Łebie… i małe podziękowanie
Po przyjeździe do Łeby okazało się, że nie zabrałem ze sobą jednego z leków regulujących ciśnienie, który muszę codziennie łykać. Poszedłem wprost do apteki, w której poinformowano mnie grzecznie, że bez recepty ani rusz. Ruszam więc do przychodni. Tam kolejka. Pojechaliśmy zatem najpierw na wydmy, a koło południa z powrotem do lekarza. Było pusto. Starszy, pogodny i sympatyczny lekarz, dr Greczko, zapisał w dokumentach informacje o moim stanie zdrowia oraz stale branych lekach i napisał receptę. Poplotkowaliśmy nieco. Okazało się, ze jesteśmy równolatkami, a na dodatek jednocześnie studiowaliśmy niegdyś w Warszawie – on na Akademii Medycznej, a ja obok, na Politechnice.
Główna ulica Łeby, moja apteka i deptak (fot. Google Maps)
Z receptą poszedłem do łebskiej apteki. Tam okazało się, ze na recepcie w nazwie leku jest literówka. Farmaceutka niezwłocznie przekazała sprawę kierowniczce, która stwierdziła: proszę wydać lek Panu. Poprawimy to później w porozumieniu z lekarzem… Ot, Łeba jest łebska!